Wiedziony jakąś straszliwą motywacją, postanowiłem zagrać w tegorocznych Drużynowych Mistrzostwach Polski. W momencie jednak, gdy musiałem zwlec swój chaośny tyłek o czwartej nad ranem z łóżka, przeklinałem straszliwie wszelkie imperialne szumowiny, które wpadły na tak poroniony pomysł. Jakimś cudem, nawet nie mając żadnych sług infiltrujących z odpowiednią ikoną, udało mi się odnaleźć resztę ekipy i odpowiedni pojazd, by razem z inkwizycyjnymi generałami spędzić ponad dwie godziny rozważając możliwości naszych wrogów. Po dotarciu do miasta zwanego stol(n)icą i spotkaniu z resztą ekipy, udało się nam pozyskać looted rhino, które dowiozło nas szczęśliwie na pole bitwy, gdzie w akompaniamencie gwaru i wśród zapachu hot-dogów z mikrofali, przystąpiliśmy do dzieła.
Bitwa pierwsza: Chris i jego eldarzy.
Jaki Chris jest, każdy widzi... a tym bardziej jego eldarzy. Facet wziął kostkę, rzucił szóstkę, zajął w pierwszej turze dwa znaczniki i wielgachny budynek na środku stołu, po czym uśmiechnął się i kazał mi się pocić. Zrzuciłem grindery, heralda, horrory, fiendy i crushery. Wszystko szło dobrze, do momentu aż jakiś nieznany peril of the warp dotknął mego mózgu i zdeklarowałem ostrzał plackiem na herlawych. Wszystko by było dobrze, gdybym nie zrobił tego grinderem stojącym jakieś 30 cali od nich, co z wiadomych przyczyn dobrym pomysłem nie było. W kolejnej turze wraithlord wyszedł na ścianę budynku, zabalansował na czubkach swych paluszków, rączką wskazał grindera, który nie wytrzymał napięcia i się wysadził. I wszystko jeszcze by było dobrze, gdyby drugi grinder nie postąpił podobnie na widok drugiego wraithlorda. Generalnie później odbyła się wielka rzeź, w której praktycznie do zera wybiły się oddziały herlawych i wszystko co miałem do walki wręcz... Kolejne tury polegały na macaniu heralda przez awatara, do którego przyłączyły się demonetki oraz wzajemnym przerzucaniu się tonami pestek. Gra zakończyła się wynikiem 16:4 dla Chrisa, głównie z powodu punktów zdobytych przez niego za pomocą znaczników.
Bitwa druga: Konrad Świderek, bo imię jego 44... a raczej tyle miał motorów ;)
Gracza tego nie znałem, podszedłem zatem do sprawy dość ostrożnie. Rzucił więcej na zaczynanie, więc tylko poobserwowałem jak niebieska fala motorków zalewa mi środek stołu, po czym korzystając z covera pokazuje mi języki (i nie tylko zapewne). Podzieliłem armię skrzętnie, a następnie rzuciłem radośnie dwójkę. Dodatkowo, dwa oddziały demonetek postanowiły wpaść na impassible, na szczęście wchodząc do rezerw, więc zacząłem z dwoma heraldami, horrorami i grinderem na stole. Z braku lepszych pomysłów, zacząłem rzeźbić w oddziale ze specjalem, co okazało się nawet nie najgorszym pomysłem, gdyż dość szybko topniał. Zmechanizowane chłopaki nie bardzo poradziły sobie z mordowaniem tych czterech oddziałów, więc można łatwo przewidzieć, co się działo jak przyleciały posiłki. Crushery zrobiły szybko porządek ze specjalem i wszystkim, co chciało się z nimi bawić, fiendy ukochały na śmierć wszystko co zdołały złapać. Bitwa od trzeciej tury polegała na rzucaniu niebieskimi motorkami po stole za pomocą wszystkiego co wpadnie pod rękę. Wynik 20:0 dla mnie.
Bitwa trzecia: Vlad i jego chaos.
Była to chyba najciekawsza bitwa całego turnieju dla mnie, do tego z topowym graczem, zatem pozwolę sobie opisać ją szerzej. Vladi ustawił się swoimi chaośnikami w lewym rogu stołu najwyraźniej z zamiarem rozstrzelania mnie bez najmniejszego problemu. Postanowiłem pobruździć trochę w tych planach, niestety, rzuciłem znów dwójkę w pierwszej turze. Niemniej, postanowiłem się nie przejmować, zrzuciłem dwóch heraldów z ikonami na dwóch różnych flankach, schowałem gdzie się dało demonetki, grinderem stanąłem kulturalnie z boku, a horrory wyrzuciłem na przeciw lashera siedzącego w coverze. Jak się okazało, herald i horrory wypuściły tyle pestek, że Vladi z wrażenia wypuścił tyle jedynek, że pierwszy lasher po prostu wyparował. Vlad zrobił wielkie oczy, po czym postanowił mordować i całkiem nieźle mu to szło. Spadły fiendy oraz grindery, postrzelało się coś, próbowało porzeźbić w tych zacnych csm. Bohaterem tury został pojedynczy, samotny horror, który wybiegł zza węgła, ostrzelał trzech oblitów... i zabił jednego! Vlad w tym momencie przeżył lekkie załamanie nerwowe. I wszystko by było dobrze, gdybym w tym momencie pomyślał co się dzieje. Zamiast poprowadzić armię prawą stroną, gdzie był tylko landek z berkami i dużo miejsca, poszedłem lewą stroną, gdzie pojawił się wielki demon, rhino z plagusami i oblity. Trudno w to uwierzyć, ale 6 demonetek, fiendy i herald NIE rozwaliły rhinosa, przez co utknąłem pod palnikami oblistów. W tym momencie nie było już czym walczyć. Lasher z oblitami robili swoje, a mnie pozostało porzeźbić tylko z grinderów i jakichś niedobitków. Niestety, jak można się domyśleć, nie wystarczyło. Z zapięciem zakończyłem pierwszy dzień.
Bitwa czwarta: Ederus i jego orki.
Nie wiem, czy parowanie to było wynikiem nocnej popijawy, czy czystego przypadku, w każdym razie zobaczyłem na przeciw siebie całą bandę orków w swoich pojazdach. W tym momencie stwierdziłem, że będą to starania, by nie zostać zapiętym. Ładnie utrzymałem linię, kulturalnie cofałem się przez 3 tury cofając, później Gazkul krzyknął Waaaagh! i się skończył dzień dziecka. Fiendy i Crushery trzymały się dzielnie, ale niestety, w momencie gdy kostki na ogół pokazują 2 i 3 na trafienie, a 5 i 6 na invy, to można tylko stać i się modlić. Przetrzymałem 2 tury, zająłem znaczniki, po czym oczywiście okazało się, że 5 tur nie wystarczy i musimy zagrać szóstą. Orki tylko przeładowały, zatarły łapki, popluły, po czym wyrzeźbiły demonetki i horrory praktycznie do zera. Skończyło się 19:1.
Bitwa piąta: Szpilman i SM.
Cóż, ta armia miała dwie zalety, młotkowych i deathstorma. Z wad, to mało doświadczony dowódca. W pierwszej turze powitałem u siebie dreda z poda, po czym po tym, jak już zostałem zmuszony, by pokazać się na stole, zobaczyłem oczywiście gówno z imperial armoura, które sfrunęło z chmur. Ku memu zdziwieniu, zabawka ta zadała tylko wounda crusherom i wounda fiendom. Grinder to zobaczył, po czym nie wytrzymał napięcia i wysadził się w powietrze. Później, to była już wyrzynka marinów za pomocą fiendów głównie, gdyż crushery nic nie zdziałały. Dwa momenty tej bitwy zapadly mi w pamięć. Jeden miał miejsce w drugiej turze mojego przeciwnika, gdy dred z plasmacannonem postanowił upolować moje fiendy, ale ciut mu się spudłowało. Placuszek zniosło na stojący nieopodal deathstorm. Jasna, zielona kulka płynnego gówna wpadła do środka, po czym na wszystkie strony posypały się assault cannony. Rezultat "broń zniszczona" znacznie ułatwił mi życie. Drugi moment natomiast znacznie je utrudnił, gdy dwóch heraldów podleciało do pięciu skautów, wypaliło 8 strzałów w nich, które powinny ich zamordować co do jednego, po czym nie zginął ani jeden. Oczywiście, w szarży też nie udało się ich zdjąć. Efektem było oczywiście zajęcie jednej części stołu więcej przez przeciwnika. W rezultacie praktycznie remis.
Przemyślenia na temat gry demonami:
- Wywalić w pizdu crusherów, nic nie robią,
- Rozważyć Bloodthirstera jako poganiacza landków,
Przemyślenia na temat gry w drużynie:
- Wymyśleć rozpiskę do wystawiania demonami (a co, trzeba szukać sobie wyzwań!).
Tyle ode mnie na dziś, mam nadzieję, że późna godzina, kiedy piszę tego posta nie wpłynie znacząco na jego jakość. Pozdrawiam wszystkich graczy :)
środa, 13 maja 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz